Gdy nadchodzą walentynki zawsze mam mieszane uczucia.
Po pierwsze komercja- jednak które "święto" nie jest komercją? Po drugie sztuczność. Po trzecie, mimo wszystko chęć świętowaania tego dnia.
Uśmiechnełam się, gdy młodzi chłopcy biegali wczoraj po mieście z różą w ręku. Jest to słodkie- niech się uczą.
Zostawiając niestety aparat w domu, bardzo żałowałam, że nie mogłam uchwycić widoku 'dużych chłopców' przed kwiaciarnią. Gdybym nie wiedziała lepiej, pomyslałabym, że ta kolejka prowadzi do stadionu.
Osobiście nie potrzebuję konkretnego dnia w roku by komuś pokazać swoje uczucia. Jest to również prowadzący argument wszystkich anty-walentynkowych. Napisy "be my fucking valentine" są takie urocze, że chciałabym się tych osób zapytać czy w Dzień Babci/Dziadka, Dzień Kobiet, Dzień Nauczyciela czy w inny Dzień też są tacy anty anty. A może to taka moda...
Tak, mnie też drażnią te czerwone serca naklejone na szybach, sztuczne róże w sklepach, przeróżne czekoladki z napisem I LOVE YOU, misiaki i żelowe świeczki. Mnie drażnią również zające i jajka, które od połowy stycznia są dostępne w sklepach!
Nie redukujmy tego dnia tylko dla zakochanych. W tym pośpiechu w którym pędzi świat, jest to szansa na powiedzenie bliskiej Ci osobie, że bardzo ją lubisz. Zadzwoń do mamy i powiedz, że kochasz. Napisz smsa do rodzeństwa, że tęsknisz. Idź na kawe z przyjacielem, albo powiedz komuś przepraszam. Jest tyle możliwości zrobić z tego dnia więcej niż "be my fucking valentine", nawet gdy nie ma się partnera/partnerki, a przede wszystkim gdy się ma.
I tym bardziej ucieszyło mnie, gdy popołudniu na obiedzie z mamą nie byłyśmy tylko my dwie, a wieczorem w barze wokół Pana Męża i mnie, było 'pomieszane', tak jak w inny zwyczajny Dzień.